niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział dziesiąty.

                - Aaaaaa! – Usłyszałam krzyk po drugiej stronie słuchawki. Była to dla mnie ciekawa pobudka, gdyż dopiero co zdążyłam nieświadomie kliknąć zieloną słuchawkę.
                - Dells, spokojnie – rzekłam, ziewając. – Co jest?
                - Obudziłam cię? – zapytała ciszej.
                - Nie, skądże. Na ogół o trzeciej dwanaście robię naleśniki. Co jest?
                - Właśnie wróciłam z randki z Ratliffem – znowu krzyknęła. Nie czekając na moje pytanie, kontynuowała. – Było wspaniale! Było super! Wiesz, nawet się bałam, że może coś nie wypali, bo w końcu tak długo się przyjaźnimy i tu nagle z dnia na dzień wyjeżdżamy ze słowem randka. Ale nie! – piszczała blondynka. Kolejne pół godziny słuchałam jej fascynujących opowiadań i choć czasem miałam ochotę poprosić, by była troszeczkę ciszej, nie zrobiłam tego, gdyż nie chciałam psuć jej humoru. Do tego sama cieszyłam się jak głupia, że wszystko poszło dobrze.
                Gdy na zegarku wybiła czwarta, Rydel stwierdziła, że to tak z grubsza wszystko. Powiedziała, że musiała się komuś wygadać, a jedyną osobą, której chciała krzyczeć do słuchawki byłam ja – co, nie powiem, sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech większy od banana - i dodała, że była tak podekscytowana, iż zaśnięcie nie wchodziło w grę.
                Gdy żegnałam się z Rydel, byłam już całkowicie rozbudzona. Do tego blondynka była pewna, że również jestem niesamowicie zadowolona, gdyż każda wypowiedziana przeze mnie litera brzmiała wręcz przeraźliwie wesoło.
                Z uśmiechem na ustach położyłam głowę na poduszce. Po sekundzie cała radość wyparowała, gdyż uświadomiłam sobie, że mam dwie godziny snu.

Następnego dnia
- Rat! – krzyknęłam, a na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy tylko zobaczyłam sylwetkę przyjaciela. – Matko, ledwo przeżyłam dzisiejsze zajęcia po nocnym telefonie Delly. Jak było? – zapytałam, rzucając mu się na szyję.
- Jakim telefonie?
- Nieważne. Chcę znać Twoją perspektywę.  Jak było?
                - Jak było? – szatyn uniósł oczy ku górze. – Było niesamowicie! Rydel była zachwycona, przynajmniej tak mi się wydawało.
- O, to mogę ci zagwarantować – rzekłam, drapiąc się po głowie, która dudniła z niewyspania.
- Kupiłem jej kwiaty i zabrałem ją do tej knajpki na szczycie czterdziestopiętrowej wierzy. Romantico – rzekł, przeciągając ostatnie słowo. – Skrzypek, te sprawy. Tak zaczęliśmy. Ale potem się stamtąd zmyliśmy i poszliśmy na lody. Było ekselente, klimatycznie i w ogóle. Przez chwilę się tym nacieszyliśmy, ale potem stwierdziliśmy, że wolimy mniej oficjalne miejsca. Więc jak przechodziliśmy koło tej lodziarni na 125 East 7th Street jakiś gość zapytał, czy nie chcielibyśmy kupić biletów na The Lumineers, bo on jednak nie może pójść.
- Cholera, ja chciałam iść na ten koncert! – burknęłam, zakładając ramiona niczym obrażone dziecko.
- Przykro mi. – Ellington posłał mi spojrzenie, które mówiło, że teraz on ma głos i wcale nie obchodzi go co mówię. - I okazało się, że zaczynają grać za dwadzieścia minut. Kupiliśmy i zaczęliśmy biec. Rydel się prawie zabiła na tych platformach.
- Och! Ubrała te buty od Jeffrey’a Campbella? Te? Kurde, są śliczne, uwielbiam je! Conversy albo Jeffrey! – wpadłam mu w słowo, kładąc dłonie na piersi, jakbym właśnie zaczynała się modlić, chcąc pokazać jak wielkim uwielbieniem darzę te buty.
                - Fee – przywołał mnie do porządku.
                - Sorka – rzekłam, spuszczając wzrok, niczym skarcone dziecko.
                - W każdym razie - koncert! Było kurtuazyjnie!
- Wiesz w ogóle co to znaczy? Bo wydaje mi się, że nie…
- Czepliwy babsztyl z ciebie. Już cię nie będę szkolić na ninję.
- Jak przykro… - wtrąciłam cicho.
- Chciałem tylko, żeby brzmiało tak inaczej i niesamowicie. Tak jak tamten wieczór. Mówię ci,  dawno się tak nie bawiłem. No dobra, bawiłem się tak dobrze prawie codziennie ostatnio, ale nieistotne. To było trochę inne, bo wiesz… Tak sam na sam z Dells. I teraz, obczaj to – puścił mi oczko i zaczął kołysać się w rytm słyszanej tylko przez niego muzyki. – Lekko podrygujemy w rytmach Sumbarines, a Rydel odwraca się w moją stronę i posyła jeden z najpiękniejszych uśmiechów jaki kiedykolwiek miałem okazję oglądać. – Ratliff przymknął oczy, definitywnie zatracając się we wspomnieniach z wczorajszego wieczoru. Wpadłeś kolego. – A wtedy ja łapię ją w talii. I już tak trzymam do końca piosenki, w międzyczasie kładąc jeszcze głowę na jej ramieniu. – Otworzył gwałtownie oczy i zrobił dziwny, szybki gest rękoma. – Aż tu bam! Jakiś pięciolatek na nas wpada, a my upadamy na ziemię. Chwila grozy, ta da daam! Ale jednak jest spoko, śmiejemy się. Delly otrzepuje sukienusię, wstajemy i trzymamy się za rączki. Ta da!  Ładnie, co? – skończył Ratliff, pijąc pierwszy łyk swojego smoothie z wyraźnie zadowoloną miną. W pewnej sekundzie jego oczy rozszerzyły się do rozmiarów pięciozłotówek. – Matulko, jakie dobre. Wyjdziesz za mnie? – powiedział w stronę napoju.
                - Wszystko powiem Rydel i się skończy.
                - Ty to śmieszna jesteś – skwitował mnie z pobłażliwą miną.
- A wal się! – rzekłam, uderzając go w ramie. – Jestem śmieszna, okej? Na ogół…
- Aha… - Ton przyjaciela nie był jakoś szczególnie wiarygodny.

- Zajebista próba! – krzyknął Troy, ciesząc się jak małe dziecko. – Jak tak to pociągniemy na kwalifikacjach, to gwarantuje ci, że mamy te role!
                - Okej, jak tak mówisz to ci wierzę – uśmiechnęłam się delikatnie, nie pokazując swojego entuzjazmu. Tak naprawdę w głowie plątało mi się miliony pozytywnych myśli, ale nie chciałam cieszyć się za wcześnie lub robić sobie zbyt wielkie nadzieje.
                - Chyba należy nam się orzechowe latte.
                - Możesz brać orzechowe, ale mi się należy czekoladowo-karmelowe. Byle nie ze starbucksa, proszę.
                - Po twojej twarzy od razu można poznać, że coś z tobą nie tak. W końcu to odkryłem! Po tak długim czasie, który razem spędzamy w końcu wiem co mi w tobie nie pasuje! Nie lubisz kawy ze starbucksa!
                - Brawo! Przejrzałeś mnie. Czy to czyni mnie kosmitką?
                - Niech pomyślę. – Troy uniósł brwi i złapał się ręką za brodę, przyjmując tym samym minę mędrca z Zajednogórogrodu. Z Zasiedmiogórogrodu mogłoby wskazywać, że wyglądał mądrze, a w rzeczywistości jego twarz sprawiała wrażenie, jakby dopiero co doświadczyła nieprzyjemnego spotkania z szybą. – Tak! A teraz idziemy do Dunkin Donuts – zaklaskał w dłonie i podniósł treningową torbę Nike’a. Troy był bowiem zawziętym pływakiem, więc za godzinę musiał być na basenie.
                - Ej, ej, ej. Czy ty powiedziałeś, że coś ci we mnie nie pasuje? Jak to? Hm?
                - Cśśśś, nieważne – uciszył mnie kolega, głaszcząc w tym samym momencie po głowie, niczym psa. Strzepnęłam jego rękę, posyłając groźne spojrzenie zabójcy.

- Wcale mi się nie podobał ten film – rzekła Susan, jedząc orzeszki w karmelu, które w końcu mogliśmy na spokojnie wyjąć z torby. Przemyciliśmy je bowiem do kina, by nie wydawać niepotrzebnie trzech dolarów.
                - Mi nie podobał się fakt, że siedziałam koło ciebie, gdy uprawiali seks. Czułam się niezręcznie.
                - Och, nie martw się. Jest okej – powiedziała, klepiąc mnie po ramieniu, jakby to ona była starsza i to ja powinnam się wstydzić, że widziałam stosunek seksualny na ekranie. Przewróciłam teatralnie oczami przez co Ross parsknął donośnym śmiechem.
                - Rzeczywiście to było trochę niekomfortowe. Idziemy na shake’a – dodał.
                - Dzięki Bogu, że chociaż czasem wpadnie ci jakiś porządny pomysł do głowy. – Susan uśmiechnęła się przyjaźnie, a Ross - pomimo tego, że wiedział, iż to czysta ironia - zrobił obrażoną minę.
                Blondynka czuła się już milion razy swobodniej przy którymkolwiek członku zespołu. Od ich pierwszego spotkania minęło już dużo czasu i zdążyła poczuć, że może pokazać swoją prawdziwą twarz. Niepodważalnie byłyśmy podobne pod jednym względem – miałyśmy wiernego towarzysza nazywanego sarkazm. Niestety, nie zawsze mogłyśmy go użyć, gdyż niektóre osoby są za głupie, by go wyłapać i zamiast przyjąć to co mówisz z humorem, biorą to na poważnie. Dlatego zanim ja czy Susan mogłyśmy rzucać swobodnymi, przyjaznymi obelgami, musiałyśmy się upewnić z jakim typem osoby rozmawiamy.
                - Ja nie mogę. Za dużo kalorii dzisiaj pochłonęłam. Nie mogę się roztyć, bo mnie nigdzie nie wezmą – rzekła Eleonor, roztrzepując włosy trzynastolatki. – I muszę lecieć. Powiedziałam wam, że dzisiaj wcześniej muszę się położyć.
                Eleonor od miesiąca nie spotykała się już z Erickiem. Przez pierwsze dwa tygodnie wydawała się zadowolona, gdyż poczuła, że nareszcie nikt jej nie ogranicza. Mogłoby się wydawać, że był to dość szczęśliwy związek, jednak w rzeczywistości El czuła się jak zakuta w kajdany. W szczególności przez ostatni miesiąc. Wiem, że próbowała uratować tę relację, gdyż byli parą długi czas, ale chyba zdecydowała, że niektórym rzeczom trzeba po prostu pozwolić się rozpaść.
                Od jakiegoś czasu na jej twarzy nie pojawiał się jednak prawdziwy uśmiech. Potrafiłam to zauważyć i niekiedy pytałam o co chodzi. Chciałam być dobrą przyjaciółką, ale za każdym razem zostawałam zbyta. Wiedziałam, że Eleonor nie jest osobą, która lubi, gdy ktoś na nią naciska, więc odpuszczałam. Czekałam na moment, w którym szatynka dojrzeje, by wyjawić mi trapiący ją sekret. Przytuliłam ją więc na pożegnanie, posyłając jej pełne wsparcia spojrzenie. 
                - Wydawała się jakaś nieswoja…
                - Wiem, nie przejmuj się – powiedziałam, widząc dociekliwe spojrzenie Rossa. Chciałam uciąć temat, bo wiedziałam, że El nie chciała robić zamieszania wokół jej osoby. – Zimno mi. – Zmieniłam temat. Ross przyciągnął mnie do siebie, przekomarzając się ze mną.
                - Trzeba było ubrać coś cieplejszego.
                - Jest maj! Każdy dzień coraz cieplejszy! Skąd miałam wiedzieć, że dzisiaj pogoda zwariuje.
                - Mogłaś obejrzeć telewizję, sprawdzić w intrenecie, a w najgorszym wypadku zadzwonić do mnie i zapytać o prognozę.
                - Wal się.
                - Uważaj na słownictwo panienko, bo masz przy sobie dzieci – rzuciła Susan, grożąc mi palcem.
                - Właśnie nazwałaś się dzieckiem, a niby taka dorosła.
                - Wal się – dodała, mrużąc groźnie oczy.
                - Ej, mała, uważaj na słowa – rzekł Ross, karcąc ją ręką.
                - Ty też się wal.
                - Och nie, tego już za wiele. Chyba nie wiesz do kogo mówisz – powiedział blondyn, unosząc pewnie głowę.
                - Hm… Niech pomyślę… Dziewiętnastolatka, który nawet nie wie gdzie leży Korea Północna?
                - O nie! Przegięłaś! – krzyknął, biorąc śmiejącą się w niebogłosy trzynastolatkę na ręce i zarzucając sobie na ramię.
                - Ale nie wiesz, prawda? – chichotała, ledwo łapiąc oddech.
                - Masz rację… - dodał smutnym tonem, nadal trzymając ją głową w dół.

                Odstawiliśmy Susan do domu i podeszliśmy pod moją klatkę. Nadal trzęsłam się z zimna, więc z jednej strony chciałam jak najszybciej wejść na górę. Z drugiej strony przyjemnie było patrzeć w oczy blondyna i po prostu stać w ciszy.
                - Wchodzisz czy idziesz? Nie będę tu marzła – powiedziałam, decydując się jednak na pierwszą opcję. Mimo to jakaś część mojego umysłu krzyczała, że jestem głupia, psując taką miłą atmosferę.
                - Popsułaś nam moment – rzekł Ross, zgadzając się z połową mojego mózgu.
                - Jaki moment? – Podniosłam brwi, jakby węsząc jakąś podejrzaną sytuację.
                - No nie wiem – odpowiedział, bawiąc się ze mną w kotka i myszkę. Chyba już wtedy obydwoje wiedzieliśmy, co się świeci, a mimo to braliśmy udział w tych głupich, młodzieńczych grach, wmawiając sobie, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. – Słuchaj, moja mama jutro przyjeżdża.
                - Czemu?
                - Bo dowiedziała się o moich atakach. Powiedziała, że musi mi znaleźć terapeutę i będę miał znowu spotkania. – Ross spuścił głowę, unikają mojego wzroku. – Sądzi, że sobie nie radzimy. Spieprzyłem nasz samodzielny wyjazd.
                - Przestań. Dobrze wiesz, że to nieprawda. – Przytuliłam go, bo czułam, że on tego potrzebuje, a z drugiej strony ja tego chciałam. I to nie tylko dlatego, że zamarzałam…
                - W każdym razie, przyjdziesz? Będziesz miała okazję ją poznać.
                - Z wielką chęcią – uśmiechnęłam się.  

Następnego dnia
- Och, zapomniałam karty z recepcji – westchnęła blondwłosa kobieta, która stała ze mną w windzie.
                - Mogę po nią szybko polecieć – zaoferowałam się, gdyż jej twarz miała tak przyjemny wyraz, że gdybym się nie odezwała, wypominałabym to sobie przez parę następnych dni.
                - Dzięki dziecinko. Zatrzymam windę – uśmiechnęła się, pokazując zęby, które, choć nie były idealnie równe czy białe, dodawały jej dziecięcego uroku. Miała zapewne niedużo ponad czterdzieści lat. Była dość pulchna, przez co jej twarz wyglądało bardziej dziecinnie. Z jej ciepłych, brązowych oczu biła sympatia, dobroć, a w tym wszystkim również naturalność. Zero sztuczności. Od razu mnie sobie zjednała.
                Sekundę później byłam już w windzie z kartą.
                - Proszę. – Wręczyłam właścicielce.
                - Dziękuję. Ile ja bym dała, żeby mieć chociaż jedną córkę więcej. Tymczasem żyję z sześcioma mężczyznami i jedną kobietą.
                - Wow, ma pani dużą rodzinę! – uśmiechnęłam się.
                - Oj tak.
                - Zazdroszczę.
                - Tak, czasem jest wesoło. Ale w niektórych chwilach oddałabym ich za chwilę spokoju – zaśmiała się przyjaźnie. – Oczywiście żartuję. Chociaż to prawda, czasem głowa mi pęka. A ty? Masz rodzeństwo?
                - Nie, jestem jedynaczką. Niestety.
                - Twoja mama musi być zadowolona – zaśmiała się ponownie.
                - Moja mama zginęła, gdy miałam cztery lata – rzekłam normalnym tonem. Prawda jest taka, że nie było to dla mnie jakieś szczególnie traumatyczne przeżycie. Nie po tylu latach – miałam dużo czasu by przywyknąć. Naturalne jest to, że czasem tuliłam poduszkę, łkając i błagając, by się pojawiła, przytuliła mnie i pomogła. Mimo to, wiedziałam, że każdy ma swoją własną tragedię życiową. Jedni większą, drudzy mniejszą. Jednak że zadręczanie się tym co się stało i jakby było, gdyby coś się nie wydarzyło nie pomoże. Przeszłość powinna pomagać nam iść do przodu, a nie torować drogę. Nie chciałam więc, by śmierć mojej mamy była wyolbrzymiana czy przedstawiana jako coś o czym ciężko mi rozmawiać. Takie jest życie i niektóre sprawy musimy zaakceptować.
                - Przepraszam najmocniej. – Złapała mnie za rękę w geście wsparcia. Przez moje ciało przebiegło przyjemne ciepło.
                - Nie ma pani za co. – Uśmiechnęłam się. – Naprawdę. Na każdego kiedyś przychodzi pora. Poza tym uważam, że przeszłość nie powinna nas dręczyć, a pomagać nam wyciągać wnioski i żyć lepiej.
                - Mądra z ciebie dziewczyna.
                - Dziękuję. – Przyjemnie było usłyszeć te słowa z ust blondynki. Nie wiem czemu, przecież nawet jej nie znałam. Miałam jednak wrażenie, że mogę być dumna, że właśnie ona tak mnie nazwała.
                Winda stanęła, a my zaczęłyśmy kierować się w tym samym kierunku, rozmawiając o Nowym Jorku, o tym jak się tu znalazłam i czym się zajmuje. Kobieta była bardzo ciekawska, choć znała umiar i ani przez chwilę nie mogłabym nazwać ją wścibską. Do tego sposób w jaki zadawała pytania był tak przyjazny, że jakakolwiek zła myśl na jej temat byłaby grzechem.
                - Ja tutaj – rzekła wskazując na apartament 7005.
                - Naprawdę? – zaśmiałam się, a ona skinęła głową. – Ja też. – W momencie w którym Ross otworzył drzwi, obydwie wybuchłyśmy donośnym śmiechem.
                - Widzę, że już się znacie – skwitował, drapiąc się po głowie.
                - Stormie! – krzyknął Ratliff, rzucając się w ramiona kobiety.
                - Cieszysz się bardziej na mój widok, niż moje własne dzieci – zaśmiała się.
                - Tak – rzekł tylko Rat, nadal nie wypuszczając jej z objęć.
                Czas spędzony w apartamencie mijał mi bardzo szybko. Nim się obejrzałam spędziłam tam dwie godziny, mimo to nie miałam zamiaru jeszcze opuszczać przyjaciół. Matka Rossa była wspaniała. Bez wątpienia mogę powiedzieć, że jest jedną z nielicznych osób, której perfekcyjne pierwsze wrażenie jest prawdą. Nie chcę powiedzieć, że cały czas była milutka i kochaniutka, o nie. Po pierwszych dziesięciu minutach postawiła cały zespół do pionu, karząc im sprzątać ‘’chlew, który urządzili’’. Stwierdziła również, że mogę pomóc, nie pytając mnie o zdanie. To właśnie sprawiło, że ją wręcz pokochałam. Od początku traktowała mnie jak swoją, nie jak gościa, przez co poczułam się nawet bardziej niż polubiona.
                 Gdy skończyliśmy sprzątać, usiedliśmy i słuchaliśmy opowieści Stormie o tym, co robiła wraz z mężem, gdy dzieciaków nie było w Los Angeles. Wszystko wskazywało na to, że są typem ruchliwego małżeństwa, które stara się z uśmiechem witać każdy dzień. Potem przeszliśmy na mniej przyjemny temat – chorobę Rossa. Blondynka powiedziała, że jest już umówiona na jutro z paroma osobami i wszystko załatwi. Następnie znowu powróciliśmy do luźnej rozmowy.
                W pewnym momencie monolog Stormie przerwał mój telefon.
                - Przepraszam – rzekłam, kierując się w stronę kuchni.
                - Jestem w szpitalu. Pobiłem się. Z castingu nici, przepraszam – rzekł Troy w słuchawce.

                - Co?! – krzyknęłam, zwracając na siebie uwagę domowników. Nagle poczułam jak krew odpływa od mojego mózgu. Ten spektakl był dla mnie zbyt ważny, by tak po prostu pogodzić się ze słowami ‘’ z castingu nici’’. – Jadę do ciebie – rzekłam. – Gdzie jesteś?


Lepiej późno niż wcale, stokroteczki. 
Przepraszam, ostatnio mam naprawdę dużo na głowie. Nie ukrywam, że priorytetem było dla mnie wstawienie rozdziału, dlatego nie pokomentowałam na razie Waszych postów. Wiele z nich przeczytałam, ale jak wiecie nie lubię dawać tych żałosnych, krótkich komentarzy, Na ogół staram się, by były rozwinięte. 
Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić jutro lub pojutrze. Jeżeli nie, zostaje przyszły weekend. Wszystko nadrobię, obiecuję! 
Przepraszam Pannę Mikę, która ma tak dużo rozdziałów, że przy moim - ostatnio dość napiętym grafiku - ciężko mi dojść do końca. Prędzej czy później to zrobię! I gdy już będę na bieżąco, będę komentować, każdy rozdział. Btw. zapraszam na jej bloga.
Przepraszam również Elmo, Sparrow, Zakochaną Romantyczkę, Yaew oraz Matrioszkę. Z Waszymi rozdziałami jestem na bieżąco. Jedyny problem to fakt, że nie zdążyłam skomentować ostatnich. Ale zrobię to, bo autentycznie i bez bicia uwielbiam Wasze blogi. Nie chcę, żebyście w to zwątpiły tylko dlatego, że nie skomentowałam ostatnich rozdziałów. Zrobię to jak najszybciej. Proszę, wybaczcie, okażcie dobre serce! ♥